
Kontynuacja poprzedniego wpisu (o Seulu). W tym wpisie przenosimy się o 300 kilometrów na południe do Busan albo, jak pisało się kiedyś, Pusan/Fusan. Jest to drugie co do wielkości miasto, chociaż klimatem zupełnie nie przypomina zabieganego i momentami futurystycznego Seulu. Położone na wybrzeżu i otoczone górami; słynie z plaż. Nazywane jest wakacyjną stolicą Korei.
Dzień ósmy (niedziela, 10 sierpnia)
Podróż pociągiem KTX zajęła około dwie i pół godziny. Po wysiąściu w Busan zastał nas taki widok:

Dworzec od hotelu dzieliły tylko dwie stacje metra. Zdecydowaliśmy się wziąć pokój w budynku nad morzem, bo tu mieliśmy zaznaczone większość atrakcji na drugą połowę wyjazdu. Mieszkaliśmy w Ocean to Heaven Hotel & Spa przy stacji Jagalchi. (Dużo później odkryłem, że w Seulu z walizką można jeździć busem. W Busan to zabronione i przypominają o tym na każdym przystanku.).
Nie mam zdjęcia pokoju, ale stanowił miłe zaskoczenie: był dużo większy niż ten w Seulu, a dodatkowo zamiast prysznica miał wannę. Ciekawsze od wnętrza były widoki przez okno:

Mieliśmy przed sobą kolejne siedem dni, ale mniej napięty harmonogram, więc resztę niedzieli spędziliśmy raczej leniwie. Przeszliśmy się po okolicy, dla wstępnego poznania, co gdzie leży. Część portowa miasta strasznie syfiasta. Dużo śmieci na chodnikach albo brak chodników albo jedno i drugie. Cuchnie rybką, ale to do przewidzenia obok targu ryb-ne-go. (Dopiero tuż przed wyjazdem, kiedy pojechaliśmy na punkt widokowy, zobaczyliśmy z okna autobusu, że to tylko nasza dzielnica, a reszta miasta jest bardzo schludna i zadbana).
















Po drodze widzieliśmy kolejno 자갈치시장 / targ rybny Jagalchi oraz ostatni zwodzony most w kraju 영도대교 / Yeongdo (otwierany raz w tygodniu, niestety sobotę, kiedy czekał nas pociąg powrotny do Seulu). Zbudowany w 1934 roku, podczas wojny koreańskiej służył ludziom do szukania zaginionych bliskich i przyjaciół. W 1966 się zepsuł, w 2003 został uznany za niebezpieczny (no nie wiem, trochę późno…) i prawie całkiem rozberany, ale potem awansował do zabytku historycznego, został odrestaurowany i wreszcie w 2013 roku otwarty na nowo.
Sporo biegaczy po drodze, nocą pięknie się świeci.
Dotarliśmy na dworzec i pojechaliśmy znowu metrem. A właściwie „pojechaliśmy”, bo zostawiłem kartę miejską w hotelu. Pewnym wyjściem z sytuacji byłoby kupienie jednorazowego biletu, tyle tylko, że maszynki przyjmowały jedynie płatności gotówką, a banknoty trzymałem w portfelu – tuż obok karty miejskiej. Po krótkiej walce z technologią i szybkim poddaniu się wróciłem jednak spacerem.