
Prolog: przed wyruszeniem w drogę należy zebrać lokalną walutę
Trudno powiedzieć, kiedy dokładnie zaczęły się przygotowania do koreańskiej wycieczki, ale wyciąg z konta bankowego jasno mówi, kiedy pojawiły się pierwsze wydatki: 24 maja, krótko po dostaniu wypłaty, zarezerwowałem bilety lotnicze z lotniska Chopina w Warszawie do Inczeonu pod Seulem. Przez moje wygodnictwo skusiłem się na bezpośrednie połączenie tam i nazad z naszym krajowym przewoźnikiem (przelotnikiem?), Polskimi Liniami Lotniczymi LOT. Kilka dni później do wydatków doszły hotele, bilety na pociąg (o tym później), rezerwacja na wycieczkę do strefy zdemilitaryzowanej i długo nie działo się nic.
Dwa miesiące później wymieniłem trochę złotówek na wony południowokoreańskie na dobry początek. Niedobory gotówki zamierzałem łatać Revolutem. Koreańskie wony, japońskie jeny i chińskie juany mają podobne do siebie nazwy, bo wszystkie wywodzą się z tego samego chińskiego znaku 圓, który znaczy… werble… okrągły. Ich kursy też są podobne: wony i jeny spadają, dlatego to dobry czas dla turystów z Polski, by wybrać się na skraj Azji. Banknot ze zdjęcia przedstawia 신사임당 / Shin Saimdang z XVI wieku, to pierwsza kobieta na koreańskim banknocie, a przy okazji matka chłopaka, którego drukują na 5 000 KRW – 이이 / Ji I.


Podróż oficjalnie rozpoczęła się 2 sierpnia, kiedy pan Bayramayla zawiózł mnie na lotnisko. Pominę nudne opisy tego, co działo się przed samolotem. Boeing 787-9 Dreamliner został podstawiony na płytę punktualnie. W środku zająłem miejsce w ostatnim rzędzie, żeby być blisko obiektu moich zainteresowań na kolejne dwanaście godzin: przekąsek do splądrowania na wypadek głodu. Na pokładzie był komplet pasażerów, nikt nie zaspał na lot. Od ziemi oderwaliśmy się o 15:10 czasu lokalnego, dotknęliśmy jej znowu o 9:30 dnia następnego.
Coś mi się pomyliło przy wybieraniu biletu i dlatego do jedzenia dostałem AVML („Asian Vegetarian Meal”), potrawy kuchni indyjskiej bez mięsa, ryb ani jajek.



